„Wieści Lubońskie”: Nie wypominając wieku – 40 lat na scenie…
Grzegorz Markowski: Za długo. Stonesi, jak zaczynali, to powiedzieli, że 40 lat i kończą. Janek Borysewicz powiedział – 40 lat i kończę. Artur Rojek – to samo. Przychodzi ta czterdziestka, czujesz się pełen sił fizycznych i psychicznych, i tę granicę przesuwasz. Tak to trwa i trwa. Nie wiem, do kiedy. Do pierwszych pomidorów pewnie.
„WL”: Co trzeba zrobić, żeby przez tyle lat nie popaść w rutynę?
G.M.: Pić trochę alkoholu. To zawsze troszkę uwrażliwia. Nie przesadzając oczywiście. Ale to daje takiego lekkiego kopa. Natomiast, mówiąc bardzo poważnie, trzeba lubić tę pracę. Nie znam chirurga czy neurochirurga rutyniarza. Każdy człowiek jest inny i każdy koncert jest inny. Nie chcę oczywiście porównywać pracy neurochirurga, bo to bardzo ciężka praca, do pracy muzyka, ale coś w tym jest.
„WL”: W latach 80. zarabiał Pan na życie, zajmując się pracą zupełnie niezwiązaną z twórczością muzyczną. Czy wyobrażał sobie Pan wtedy życie z dala od studia nagrań i sceny?
G.M.: To był bardzo trudny czas dla mnie, dlatego że muzyka to taki rodzaj życia, w którym są chwile radości i zwątpienia. To jest taka cała gama kolorów. Show-biznes to są pieniądze, ludzkie słabości i namiętności, a ja w pewnym momencie miałem tego dosyć. Nie muzyki, ale właśnie show-biznesu. Kiedy odszedłem, było mi bardzo ciężko, choć, gdy prowadziłem roboty budowlane z ojcem, zarabiałem niezłe pieniądze. Zawsze jednak chciałem śpiewać.
„WL”: Pewnie często pytano, który z Pana występów najbardziej zapadł Panu w pamięć. Ja chciałbym zapytać jednak o coś innego: który z koncertów, na którym był Pan w charakterze widza, najbardziej zapadł Panu w pamięć i dlaczego?
G.M.: Było ich kilka. Na przykład, gdy do Warszawy przyjechał B.B. King. Byłem zauroczony jego grą, oszczędną i piękną, tak jakby człowiek mówił pięknie, ale innym językiem, używając innej interpunkcji i innych wyrazów. Byłem również na koncercie własnej córki i to jest przeżycie niezapomniane, dlatego że kobieta, twoja córka, ładnie śpiewa, wyraża ładnie myśli. Ale było więcej takich zdarzeń, nie mogę o nich opowiedzieć jednym tchem. Przewinęło się przez moje oczy i uszy sporo wykonawców, na przykład Joe Cocker. Byłem na widowni, choć grałem przed nim. Była to liczna widownia, ponad 200 tysięcy ludzi na lotnisku w Łodzi, a ja z kolegami występowałem jako support. Joe Cocker dał świetny koncert. Byłem zachwycony jego śpiewaniem, zachowaniem, witalnością. A jest trochę starszy ode mnie.
„WL”: Czego można życzyć Panu na najbliższe lata?
G.M.: Żeby się nie psuło gardło, bo to organ najważniejszy. Kiedy boli mnie wątroba, to się nie przejmuję. Jak bolą nerki albo trzustka, to jest normalne, a jak boli gardło, to się mocno denerwuję. Można mi też życzyć pomysłów na muzykę, bo jesteśmy właśnie w trakcie robienia płyty.
„WL”: Tego właśnie Panu życzę w imieniu swoim i czytelników „Wieści Lubońskich” i oby nowa płyta była równie dobra, jak poprzednie. Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał: Mateusz Tritt
Opublikowano „Wieści Lubońskie” kwiecień 2014