Warto zaryzykować: wywiad z Szymonem Jachimkiem z kabaretu Limo.
„Wieści Lubońskie”: Kompetentny dziennikarz z reguły wie, czym powinien charakteryzować się dobrze przeprowadzony wywiad. Ciekawi mnie jednak spojrzenie z drugiej strony dyktafonu – jak Twoim zdaniem powinien wyglądać idealny wywiad?
Szymon Jachimek: Nas przeraża to, gdy przychodzimy na wywiad i widzimy u dziennikarza listę pytań, a dziennikarz tak na nią patrzy, że niespecjalnie słucha, o czym do niego mówimy. Po zadaniu pytania pierwszego jest czas na odpowiedź pierwszą, po czym on mówi „aha” i przechodzi do pytania drugiego. W ten sposób „przelatujemy” osiem pytań, które zostały przez dziennikarza przygotowane i są strasznie suche, zupełnie nie wynikają z rozmowy. Poza tym na pewno podczas rozmowy z kabareciarzem nie są mile widziane pytania typu: Skąd wzięła się nazwa kabaretu? Skąd bierzemy pomysły na skecze? i Z czego śmieją się Polacy? Za te pytania chcemy mordować. A teraz oddaję ci piłeczkę i czekam na drugie pytanie. Wiesz już, o co nie pytać.
„WL”: Na szczęście takich pytań absolutnie nie planowałem. Natomiast pozwolę sobie zadać pytanie, które ostatnio pewnie bardzo często słyszycie i które pewnie na swój sposób też może Was trochę męczyć. Jest to Wasza pożegnalna trasa. Co w związku z tym czujecie? Smutek, żal i nostalgię? Czy może ulgę i radość?
Szymon Jachimek: Pewnie wszystko po trochu. U mnie chyba najbardziej ekscytacja. W kabarecie „Limo” jestem, odkąd zdałem maturę i dostałem się na studia. Tak byłem umówiony z Abelardem, że jak tylko, że tak powiem, załatwię sprawy szkolne i będę po maturze, to stanę się członkiem kabaretu. To było już prawie pół życia mojego temu i od tej pory tak naprawdę zawsze byłem członkiem kabaretu „Limo”, a w pewnym momencie stało się to moją pracą, która zapewnia utrzymanie. I fajnie. Natomiast jest to praca w pewnym stałym projekcie, który oczywiście się zmienia, bo mamy nowe skecze, nowe programy, coś się ciągle nowego udawało osiągnąć: pierwszy występ w telewizji, pierwszy duży amfiteatr. Kiedyś na kabaret „Limo” kupowało bilety trzydzieści osób, teraz gramy w salach na kilkaset osób i sprzedają się wszystkie bilety. To jest wspaniałe. Ale jednocześnie ma to wszystkie cechy siedzenia w jednej firmie i nieważne, jaka to byłaby firma, to dla higieny umysłu (zwłaszcza w takiej branży jak ta) warto zaryzykować, warto wyjść poza siebie, sprawdzić się w nowych, bardziej ryzykownych okolicznościach. Z tego wynika ta ekscytacja. Nikt z nas nie wie, jak ten nowy rok będzie wyglądał. Wszyscy mamy wrażenie, że to będzie zupełnie inny rok, niż te minione. Tak jak mówiłem, od początku mojego dorosłego życia zawsze byłem w kabarecie „Limo” i teraz naprawdę jestem zaciekawiony tym, co będzie. I przestraszony na pewno też w kwestii finansów, bo wszyscy zwalniamy się z pracy i to jest trochę głupie, ale mamy nadzieję, że damy radę. A czy odczuwamy smutek? Prawdę powiedziawszy teraz jeszcze nie odczuwamy smutku, gdyż gramy razem bardzo dużo koncertów pożegnalnych, w październiku jesteśmy jakieś cztery, pięć dni w domu, więc nie mamy poczucia, że coś się kończy, że właśnie się żegnamy, bo ciągle się widzimy, tak jak się widzieliśmy przez ostatnie piętnaście lat. Właściwie przez ostatnie kilka tygodni widujemy się tak intensywnie, jak jeszcze się nie widywaliśmy. Myślę, że 31 grudnia, kiedy gramy ostatni koncert, ten smutek się pojawi. Myślę, że 10 stycznia może być nam dziwnie, bo siedzimy już dwa tygodnie w domu i nie czekamy na jakiś wyjazd, bo wiemy, że tego wyjazdu nie będzie. To może być ciekawe i wtedy pewnie pojawi się kolejna gama uczuć. Ale obecnie odczucia są raczej pozytywne, mamy bardzo ciekawy program, który za chwilę pokażemy w Luboniu (wywiad przeprowadzany był przed występem – przyp. „WL”) i który pokazywaliśmy już w innych częściach kraju i którym dość intensywnie i w dość dobrym stylu żegnamy się z widzami.
„WL”: Z jakim skeczem, Waszym zdaniem, jesteście najczęściej kojarzeni przez publiczność i z czego to wynika?
Szymon Jachimek: Na pewno ze „Zmianą nazwiska”, która chyba była największym hitem internetowym i chyba ludzi najbardziej ubawiła. My nie twierdzimy, że jest to nas najlepszy skecz, ale jest najbardziej popularny. Był też filmik o Leszku Balcerowiczu, zwiastun, który ma bodajże pięć milionów odsłon na YouTube i mam wrażenie, że była to jakaś nowa jakość. Zresztą w pewien sposób, ale nie będę zdradzał zbyt wiele, ten spoiler pojawia się w naszym pożegnalnym programie. Jest jeszcze (ale to już kwestia nawet nie jakości czy śmieszności) monolog Abelarda o bąkach papieża. Legendarny, gdyż wzbudził wiele kontrowersji. Nie jest to nasza zasługa, ani nawet zasługa posłów. Jak się później okazało, zamieszanie wywołał monolog Kacpra Rucińskiego. Natomiast jak działają media? Dziennikarze zorientowali się, że jest jakaś afera o Kacpra Rucińskiego. Co z tego, skoro nikt go nie kojarzy. Ale w tym samym programie wystąpił Abelard Giza. To nazwisko jeszcze też niewiele mówi, ale jest on z kabaretu „Limo”, a kabaret „Limo” już się gdzieś przewinął, wcześniej miał aferę o Wawel, coś ludzie skojarzą. Więc rozgłaszano, że kabaret „Limo” zrobił skecz o bąkach papieża. Ja mam wrażenie, że taki był właśnie sposób myślenia, bo ludzie potrzebują szybkich informacji, nie wczytują się w nie i tak naprawdę nie wiedzą, o co chodzi. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ukarała Program Drugi Telewizji Polskiej karą pięciu tysięcy złotych. Jest trzynastostronicowe uzasadnienie tego wyroku i bąk papieża jest tylko wspomniany, natomiast „Dwójkę” spotkała kara za to, że przez Kacpra Rucińskiego został obśmiany Dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Bąki papieża były tylko taką medialną mgłą dookoła.
„WL”: To na pewno mniej przyjemny aspekt Waszej działalności. Może, żeby zmienić nieco nastrój, powiesz, które wydarzenia z tych piętnastu lat będziesz wspominał najmilej?
Szymon Jachimek: Na pewno przyjemna jest droga. I może dlatego też się rozwiązujemy, bo nie wiemy, dokąd dalej iść? Zaznaczę, że nie jestem w kabarecie od początku, bo kabaret „Limo” działa od 1999 r., ja dołączyłem do niego dwa lata później. Ale wtedy kabaret „Limo” nie był jeszcze nikomu znany, miał wprawdzie jakieś nagrody na koncie, ale potem były kolejne nagrody i kolejne nagrody i program o dresach, który udało nam się pokazać w telewizji i to się sprawdziło. Zdobywanie tych kolejnych stopni bardzo długo trwało. W tych czasach wszyscy chcą szybko zdobywać, podbijać świat, wejść do konkursu telewizyjnego, wygrać ten konkurs i potem być gwiazdą. U nas to tak nie wyglądało i z perspektywy czasu myślę, że to było fajne, nawet jeśli my się frustrowaliśmy. Nic się nie stało przypadkiem, wielu rzeczy byliśmy świadomi i ze świadomością wspinaliśmy się po szczeblach kariery. Ta droga była chyba najprzyjemniejsza. Teraz jesteśmy wśród czołowych kabaretów w kraju. Jednocześnie mamy wrażenie, że cała branża kabaretowa schodzi na psy, że kabaret stał się masową rozrywką, a masowy widz nie szuka eksperymentu, nie chce nowych form, nie chce pomyśleć. Masowy widz chce prostego rechotu i to już nas coraz mniej bawi. Tak więc ta droga była najprzyjemniejsza, ale w pewnym momencie się skończyła i przestała nas bawić. Ujęliśmy to tak, że formuła działalności kabaretu się wyczerpała.
„WL”: Czyli nieprawdziwa jest teoria mówiąca o tym, że postanowiliście zakończyć działalność u szczytu popularności, by stać się legendą kabaretu?
Szymon Jachimek: Nie, chyba nie. Legendą kabaretu był na przykład kabaret „Potem”. Teraz takich czołowych kabaretów można by wymienić dziesięć i chyba jesteśmy gdzieś wśród tej dziesiątki, ale nie sądzę, żeby to czyniło z nas legendę nawet po naszym rozwiązaniu. Przy okazji zaprzeczę pogłoskom mówiącym o tym, że kabaret „Limo” odrodzi się drugiego stycznia jako kabaret „Siniak”, bo chcieliśmy, żeby nam się jesienna trasa sprzedała. Nic z tych rzeczy.
„WL”: Oglądając wasze występy widać, że świetnie bawicie się na scenie. A jak to wygląda, kiedy gasną światła? Humor wciąż Wam dopisuje, czy jednak poważniejecie?
Szymon Jachimek: Podobnież można zapytać, czy grabarz w życiu prywatnym również kopie groby? Raczej nie. Może czasem wykopie coś w ogródku, żeby posadzić kwiaty lub pociągnąć kabel od Internetu i prawdopodobnie wie, jak to zrobić dobrze i szybko. Natomiast poza pracą nie zajmuje się kopaniem dołów, zwłokami i pogrzebami, ale robi coś zupełnie innego. Podobnie my. Oczywiście śmiejemy się, podobnie jak śmieją się grabarze. Owszem, dowcipkujemy sobie, ale mamy trochę inne poczucie humoru. Pracując z humorem wiemy, jak humor działa. Niektóre skecze, niektóre teksty, które mamy w skeczach, niespecjalnie nas śmieszą, ale wiemy, że one są skuteczne, że one działają. Bardzo często nasze ulubione fragmenty, nasze perełki nie są dostrzegane przez widzów, a nas bardzo bawią na próbach, bo wiemy, że to jest twórcze, że to jest coś innego, tylko najczęściej jest to abstrakcyjne i ludzie przechodzą obok tego obojętnie. My z kolei się tym bardzo jaramy. Podobnie nasze dialogi i to, jak sobie czasem dowalamy w samochodzie jadąc na kolejny koncert, nas bawi, ale może być inne od tego, co bawi ludzi spoza branży. Bardzo często (na przykład dzisiaj, bo to jest nasz piąty dzień w trasie) jesteśmy po prostu zmęczeni. Na tej scenie, gdzie staramy się błyszczeć i być inteligentni i fajni, to mamy przepocone ciuchy, bo nie mamy kiedy ich wyprać. To chociażby świadczy o tym, że jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy nie różnią się niczym od ludzi, którzy nie zajmują się kabaretem.
„WL”: Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał: Mateusz Tritt