Po 3 latach, w Luboniu odbył się kolejny koncert Kamila Bednarka. Muzyk z zespołem (Radosław Szyszkowski, Łukasz Bzowski – instrumenty klawiszowe, Maciej Pilarz – perkusja, Piotr Bielawski – gitara, Piotr Stanclik – gitara basowa, Łukasz Zgoda, Michał Podżus – sekcja dęta, Kamil Stefański – wokal) wystąpił 27 stycznia w hali widowiskowo-sportowej LOSiR-u przy pełnej widowni (zajęte trybuny i parkiet pod sceną).
Wywiad
„Wieści Lubońskie”: Witaj Kamilu! Koncert w Luboniu zgromadził tłumy spragnionych dobrej muzyki, hala była wypełniona po brzegi ludźmi w każdym przedziale wiekowym. Wiem, że przyjechali także z daleka, nawet z Łodzi. Na koncertowej trackliście był oczywiście „Talizman” – najnowszy utwór, do którego zaprosiłeś Matheo (polski raper i producent muzyczny). „Talizman” jest zapowiedzią nowego albumu, który ma się ukazać w tym roku. Czy ten utwór określa obszar muzyczny, w jakim będzie powstawać Twój 4. album?
Kamil Bednarek: „Talizman” to nasz najnowszy singiel. Można zdecydowanie powiedzieć, że jest to eksperyment twórczy. Jak wiesz, zawsze mówiłem, że nie chciałbym szufladkować siebie jako artysta i zamykać się tylko w jednym gatunku, więc odbyliśmy z Matheo małą podróż, jeśli chodzi o gatunek muzyczny i wybraliśmy reggaeton. Ten kawałek powstał w styczniu w ubiegłym roku. Napisałem wtedy słowa, a dopiero gdzieś w kwietniu spotkaliśmy się z Matheo u mnie i zaczęliśmy eksperymentować, „bawić się” muzyką. Reggaeton to muzyka wywodząca się z dancehallu i hip-hopu, czyli z pokrewnych i bliskich mi gatunków muzycznych. Nie chcieliśmy robić tego w klasyczny sposób, chcieliśmy stworzyć coś zupełnie nowego, dlatego utwór miał chyba 4. wersje i dopiero ta ostatnia była taka, że razem czuliśmy – tak, to jest właśnie to! Dlatego jestem szczęśliwy, że mogłem spotkać się z Matheo – było to także dla mnie nowe doświadczenie, bo ani on, ani ja nigdy wcześniej tego gatunku nie nagrywaliśmy. „Talizman” rzeczywiście jest pierwszym singlem, zapowiadającym nową płytę, która na pewno będzie zróżnicowana. Nie będzie całkowicie elektroniczna, pojawią się też rootsy, może nawet trochę soulu, funku…, zobaczymy. Na razie wszystko jest w fazie przygotowań. Myślę, że pod koniec lutego cała setlista płyty się wyklaruje.
„WL”: Po ukazaniu się w 2014 r. singla grupy The Lions „Matka Muzyka (Mercy Mercy Mercy)” z Twoim udziałem (wokal, tekst), Rafał Garszczyński napisał na łamach „JazzPRESS” – Następnym razem poproszę więcej Kamila Bednarka… Jest potrzebny zespołowi tak samo, jak Piotr Baron, czy Wojciech Mazolewski…, a znając miłość do jazzu Rafała Garszczyńskiego, to właśnie jazz miał na myśli. Czy są szanse na więcej Bednarka w jazzie? Czy będzie można usłyszeć Ciebie w jakimś projekcie jazzowym? Chociaż wielu twierdzi, że „przecież we wszystkich utworach Bednarka pobrzmiewa jazz”.
K.B.: Jeśli chodzi o The Lions, to byłem bardzo mile zaskoczony, kiedy dostałem zaproszenie, by zaśpiewać na tej płycie i napisać tekst. Podobał mi się sam zamysł tej płyty – jazzowe utwory w aranżacjach reggae, no i ambitni muzycy. Na pewno miło jest występować u boku takich artystów muzyków. Wiem, że życie jest tak nieprzewidywalne, że jeszcze może się coś takiego wydarzyć. Bardzo lubię jazz, bo prawdę mówiąc, na tej muzyce się wychowałem, ucząc się w szkole muzycznej gry na saksofonie. Teraz wiadomo, w trochę inną stronę „uciekłem”. Reggae, dancehall, reggaeton czy nawet rap są mi bardzo bliskie, ale zawsze robi mi się ciepło na sercu, kiedy przypominam sobie czas spędzony w big-bandzie, czy na ćwiczeniu wielu etiud jazzowych. Jeśli dostanę zaproszenie do interesującego projektu jazzowego, to na pewno nie odmówię.
„WL”: Jedną z cech tak bardzo wyróżniających Ciebie z grona wielu (nie tylko polskich) wokalistów jest tak zwane „śpiewanie uczuciami”. Tego nie można się nauczyć, z tym podobno trzeba się urodzić. Na koncertach śpiewasz utwory posiadające skrajnie różne wartości emocjonalne (radość, smutek, strach, nadzieja, spokój). Możesz powiedzieć, jak to jest tak błyskawicznie „startować emocjonalnie”? Czy, by „śpiewać uczuciami”, trzeba te uczucia znać z własnego doświadczenia, czy mieć w sobie wrodzoną empatię?
K.B.: Bardzo mi się podoba to pytanie. Dziękuję, miło kiedy ktoś docenia i zauważa, że artysta śpiewa emocjami. Myślę, że kiedy człowiek przeżywa i doświadcza każdej z tych emocji, pisząc teksty czy tworząc melodię, jest to na pewno szczere. Dlatego cieszę się, że podczas moich koncertów, które traktuję jak spotkania z moimi fanami, ludzie przeżywają moją muzykę podobnie. Mimo że moje życie jest trochę bardziej dynamiczne i cały czas jestem w podróży, poznaję wiele osób, to jestem tylko człowiekiem. Niezwykłe jest to, że śpiewając, patrząc im w oczy wiem, że wielu z nich może niekoniecznie miało takie same sytuacje, ale bardzo podobne do moich, bo ja też popełniam błędy – są wzloty, upadki, jest radość, jest nadzieja, jest smutek, pojawiają się one w życiu na przemian i dzięki temu możemy wiedzieć, czym jest szczęście, znać jego definicję. Bo gdyby człowiek ciągle chodził uśmiechnięty, to na pewno byśmy nie wiedzieli, czym ono jest. Dlatego jeżeli chodzi o emocje, to na pewno śpiewając utwory tak różne emocjonalnie, przypominam sobie często sytuacje, które sprowokowały mnie do napisania tych tekstów, do stworzenia tych melodii. Czasami tak bardzo wczuwam się w treść emocjonalną, że przechodzą mnie dreszcze, i uwielbiam te momenty, a bywa ich w czasie koncertu kilka. To takie momenty, które często się powtarzają w stałych fragmentach utworu, i uwielbiam to. To jest naprawdę jedna z lepszych części koncertu kiedy mogę mieć ciarki na ciele.
„WL”: Powiedziałeś kiedyś, że gdybyś znał receptę na szczęście, wypisałbyś ją każdemu. Czy Twoim zdaniem, taka recepta istnieje?
K.B.: Jeżeli chodzi o receptę na szczęście, to nie jest to łatwe zadanie. Wiadomo, to kwestia indywidualna każdego człowieka. Dla mnie jest nią na pewno pasja, która pomaga w gorszych chwilach, a w tych lepszych sprawia, że człowiek nabiera sił i poczucia własnej wartości. Dodałbym do tego niezłomną wiarę, bo ona jest bardzo potrzebna w życiu, i na co dzień. Właśnie w tych gorszych chwilach, łatwiej jest się podnieść i stanąć znowu twardo na nogi. Na pewno pomnożyłbym to razy zdrowie, o które trzeba zawsze dbać, bo bez niego, niestety nic nie jesteśmy w stanie osiągnąć, i podzieliłbym to przez rodzinę i przyjaciół, prawdziwych przyjaciół, którzy są wsparciem. Oczywiście, jeżeli chodzi o radości, czy nawet te gorsze chwile, to najlepiej jest dzielić je z kimś, komu się ufa. Jest to moja recepta na szczęście. Gdzieś ostatnimi czasy, powoli do tego doszedłem. Uniwersalnej recepty na szczęście sądzę, że chyba nikt nie jest w stanie wypisać, każdy musi doświadczyć tego uczucia sam, zrobić sobie taką piramidę potrzeb, co w życiu jest najważniejsze i małymi krokami, różnymi drogami docierać do najdrobniejszych nawet marzeń, najlepiej zaczynając od nich, bo potem z każdym małym spełnionym marzeniem jesteś silniejszy, by wyznaczać sobie coraz trudniejsze cele czy coraz większe marzenia.
„WL”: Album „Oddycham” w oficjalnym rankingu największego magazynu reggae – „Reggaeville” – został ogłoszony najlepszym albumem reggae na świecie roku 2015, a Ty najlepszym artystą reggae 2015. Świat cię docenia, w Twoich utworach występują gościnnie wielkie nazwiska światowej muzyki reggae, czy to motywuje, dodaje skrzydeł?
K.B.: „Reggaeville”… O tak! Na pewno dodaje skrzydeł. Cały ten trud, który wkładamy w tworzenie muzyki, podróże (nie zawsze to łatwe), koncerty. Taką wiadomością na pewno moi fani byli uszczęśliwieni, a ja po prostu sam nie mogłem w to uwierzyć, więc jest to ogromne wyróżnienie. I na pewno taki mały alercik, że trzeba pracować dalej, wskoczyć na jeszcze wyższe obroty, bo skoro gdzieś już usłyszeli o nas na świecie, to fajnie byłoby pokazać, że Polska też potrafi dobrze zagrać reggae.
„WL”: Bardzo dbasz o swoje zdrowie, ale także należysz do honorowych dawców szpiku, jesteś honorowym dawcą krwi, biegasz 9 km w „Policz się z cukrzycą”, odwiedzasz dzieci na szpitalnych oddziałach onkologicznych. To wszystko wymaga czasu i dobrej kondycji. Czy muzyka, jaką tworzysz, wartości, jakie niesie, pomagają Ci w znalezieniu czasu na wszystko?
K.B.: Dla mnie zawsze najtrudniejszy był początek. Nie mogłem odnaleźć się w tym wszystkim. Miałem 19 lat i nagle całe życie odwróciło się do góry nogami. Skupiałem się wtedy całkowicie na muzyce, do tego podróże, jeszcze czas dojrzewania, poznawania wszystkiego, poznawania show-biznesu od tej drugiej strony, od strony artysty, bo zawsze mogłem tylko się domyślać, jak tam jest. Wiesz co? To jest jedno z najwspanialszych uczuć, kiedy odwiedzasz szpitale i widzisz dzieci, które cieszą się, że po prostu jesteś przy nich. Dla mnie pierwsze odwiedziny u chorych dzieci były chyba najtrudniejsze, bo nie ukrywam, że nie obyło się bez łez po tej wizycie. W pędzie, w zawirowaniu, i w tym, co się dzieje teraz dookoła, całkowicie nie doceniamy podstawowych wartości – mówię o zdrowiu. Nie mamy czasu, wszyscy są zabiegani, zapracowani. Ludzie tracą swoje zdrowie, żeby zarabiać pieniądze, by potem je wydawać na odzyskanie zdrowia. Dla mnie więc takie wizyty to też lekcja pokory i przede wszystkim szczęście, że ktoś się cieszy, i to jest najfajniejsze, że po prostu jesteś i dodajesz komuś otuchy, nadziei, zagrzewasz do walki z chorobą. Doceniam zawsze osoby, które nie myślą tylko o sobie, ale robią także coś dla innych. Gdybym miał więcej wolnych chwil, chętnie zaangażowałbym się w więcej akcji. Teraz powoli jakoś fajnie mi się to wszystko poukładało w życiu. Znajduję czas na muzykę, na odwiedziny w szpitalach, by grać koncerty charytatywne. Tak bardzo dzisiaj jest to potrzebne ludziom takie światło, nie chodzi tutaj o religię, a bardziej o pewną duchowość, o jakiś wyższy cel i mam nadzieję, że będzie coraz więcej osób, które bezinteresownie będą starały się pomagać innym.
„WL”: Do Lubonia powróciliście z koncertem po 3 latach. Czuło się, że gra Wam się tu świetnie. Czy mam rację?
K.B.: Graliśmy chyba na Dniach Lubonia, czy dobrze pamiętam? To był koncert plenerowy. Koncerty plenerowe różnią się od klubowych czy tych w halach widowiskowo-sportowych. Publika na koncertach plenerowych jest w jakiejś części przypadkowa. Jest wielu fanów, ale też często są ludzie, którzy po prostu przychodzą z ciekawości, zobaczyć co my tam gramy. To jest też fajna sytuacja, bo jest pewnego rodzaju wyzwaniem dla mnie. Zależy mi zawsze na tym, żeby przyciągnąć do siebie ludzi, którzy może na co dzień nie słuchają muzyki reggae. Tymczasem mogłoby się to zmienić, by potem widywać się na koncertach klubowych, które mają zupełnie inny klimat. Ludzie, którzy przychodzą na moje koncerty w klubach czy w halach właśnie, to fani głodni muzyki, którzy znają teksty, wspierają nas kupując płyty, odwiedzając na koncertach. To pewnego rodzaju symbioza, koncerty klubowe są bardziej magiczne. Luboń – niesamowity klimat stworzyli ludzie. Tak mi się tego dnia chciało grać, śpiewać. Już nie mogłem się doczekać, mimo że gram tydzień w tydzień. Cieszę się, że mogłem tu zagrać, że koncert się udał i radość ludzi, i uśmiechy na twarzach po koncercie, dały mi dużo satysfakcji. Schodziłem ze sceny szczęśliwy.
„WL”: Dziękuję za rozmowę, a w imieniu zespołu redakcyjnego życzę zdrowia, spełnienia marzeń i planów.
K.B.: Dziękuję i pozdrawiam czytelników „Wieści Lubońskich”.
rozmawiała: Gabriela Wojciech