Czerwiec 1946 r. Pokój przesłuchań w więzieniu przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu
„Czy zna pani…?”, „Proszę wskazać miejsce…”, „Kim był dla pani…”, „Kiedy to się stało…?”, „Gdzie pani wtedy była…?” – na takie pytania prawdopodobnie musiała odpowiadać 24-letnia wówczas Helena Bibik z domu Kłaczkiewicz, a właściwie Halina Jakubowska, bo taką tożsamość przyjęła na trudny czas partyzancki. Nie wiadomo, ile i co powiedziała, wiadomo, że nie to, co funkcjonariusze UB chcieli usłyszeć. Jak nie chciała mówić, to przekonywali ją innymi sposobami, brutalnymi. Nikt nie patrzył na to, że jest w siódmym miesiącu ciąży. Kto wie, ile razy dostała w brzuch. W brzuch, w którym mieszkało nowe życie. Dziewczynka.
22 sierpnia 1946 r. szpital wojskowy, Poznań
Na świat przychodzi Elżbieta. Mała, niewinna. Jeszcze nie wie, jakie czeka ją życie, ale z pewnością szybsze bicie serca jej mamy, krzyki i płacz nie zwiastowały nic dobrego. Po narodzeniu mieszka z mamą w celi więziennej. Mama z pewnością chciała dla niej lepszego startu. To były trudne miesiące dla Haliny. Opieka nad noworodkiem w więziennej rzeczywistości z pewnością była nie lada wyzwaniem. Pieluszki trzeba było prać i suszyć, ubranka też się brudziły. Karmić chciała piersią, tylko z czego miało być pożywne mleko dla dziecka, skoro w więzieniu kiepsko z jedzeniem było? Zresztą, na skutek stresów laktacja sama ustała. Mimo wszystko chciała być dobrą matką i starała się jak mogła, by córce było z nią jak najlepiej. 16 grudnia 1946 r. napisała nawet prośbę do naczelnika więzienia o wydanie zezwolenia na przerobienie swoich rzeczy na ubranka dla dziecka. Wcześniej zadbała też o chrzest dla dziecka. Odbył się 22 października 1946 r., matką chrzestną została Bogumiła Krotofil (pielęgniarka, która nie raz pomogła Halinie Jakubowskiej, np. podczas przesłuchania dzwoniła po matkę, bo „dziecko głodne”), a ojcem chrzestnym był brat. Sakrament został udzielony w kościele parafialnym pw. Matki Bożej Bolesnej, pod pretekstem „wizyty u lekarza”. 17 czerwca 1948 r. napisała też prośbę do Sądu Wojskowego w Poznaniu o darowanie jej reszty kary ze względu na 20-mięsieczne dziecko, które chciałaby otoczyć macierzyńską opieką. W zamian obiecała być gorliwą obywatelką i wychować dziecko na dobrego członka społeczeństwa. Miała wtedy 27 lat, z więzienia wyszła 2 lata później. Było ciężko, ale wszystko wynagradzała bliskość matki i córki. Niestety, kierownictwo więzienia uznało, że dziecko nie ma w więzieniu odpowiednich warunków do rozwoju i 25 stycznia 1947 r. poinformowano o tym fakcie opiekę społeczną, która już 28 stycznia wystosowała pismo: „Niniejszym kwituję odbiór dziecka Elżbiety Antoniny Jakubowskiej urodzonej 22 sierpnia 1946 r., córki Jakubowskiej Haliny z tutejszego więzienia, za zgodą matki, do Przytułku Opieki Społecznej miasta Poznania.” Pięciomiesięczna Elżbietka została odebrana mamie i przekazana w obce ręce, do domu dziecka przy ul. Mostowej. Tam spędziła kilka miesięcy, a kiedy ukończyła rok, została przeniesiona do placówki przy ul. Rocha. Następnie, w wyniku, jak to zostało w dokumentach ujęte, „braku zainteresowania dzieckiem ze strony rodziców” 21 marca 1950 r. umieszczono ją w domu dziecka w Szamotułach. Była tam do 1 października 1951 r.
Aksamitne sukienki, duży stół i choroba sieroca
Tak w wielkim skrócie można by ująć wspomnienia pani Elżbiety z okresu dzieciństwa. Z dwóch pierwszych miejsc, co oczywiste, nic nie pamięta. Z Szamotuł ma dość miłe wspomnienia. Do tej pory ma przed oczami bawialnię, stołówkę, duży pokój na końcu korytarza, w którym stało jej łóżeczko. Pamięta, jak wieczorem udawała, że śpi, żeby nie dostać kary. Pamięta swoje opiekunki, Hanię i Mirkę, które wieczorem odprowadzała do bramy na dziedzińcu; czerwone i niebieskie aksamitne sukienki, które z kokardami na włosy stanowiły niedzielny odświętny strój; poranki, gdy z otrzymanymi ubrankami pod pachą biegła do swoich opiekunek, by ją ubrały. Pamięta też wielkie biurko i wielką siostrę przy nim siedzącą. Do tej pory pani Elżbieta nie wie, czy stół faktycznie był masywny, a siostra dobrze zbudowana, czy też wszystko to widziane przez małą dziewczynkę wydawało się większe niż było w rzeczywistości. Nie pamięta niestety dobrze spotkań z mamą. Nie wie, jak były one długie, o czym rozmawiały, czy przytulały się do siebie. Jedyne co sobie przypomina to to, że siedziała jej na kolanie i że w pewnym momencie mama poprosiła ją, by poszła sprawdzić, jak bawią się dzieci, a gdy wróciła… mamy już nie było. Czy płakała i tęskniła? Nie pamięta. Zresztą, sama przyznaje, że jako dziecko nie znała słowa „mama”. Była przekazywana z rąk do rąk. Opiekunki wciąż się zmieniały. Nie znała innego życia, takiego z mamą. Jednak psychika małego dziecka podświadomie domagała się matki, a choroba sieroca była tego widocznym przejawem.
1 października 1951 r. Powrót do mamy
Ważny dzień, jeden z najważniejszych w życiu. Pani Elżbieta nie pamięta jednak zbyt wiele. Od ojczyma, Stanisława Baera, dowiedziała się później, że pojechał po nią razem z mamą. Nie było eksplozji uczuć. Właśnie wtedy okazało się, jak niszczycielską siłę miała 5-letnia rozłąka. Więź, która powinna być między matką a dzieckiem, przestała istnieć. Zamiast czułych słów, przytuleń, wspólnych rozmów i próby nadrobienia utraconego czasu, była… obojętność. „Przyszło dziewcze, więc niech jest” – tak w odczuciu pani Elżbiety myślała mama. Nagle okazało się, że jako 5-letnia dziewczynka do wszystkiego była za duża: do przytulanki, do cukierków. To bolało i boli do teraz. Na samo wspomnienie oczy robią się mokre. Mimo to stara się zrozumieć matkę. Przez pięć lat jej życie znacznie się zmieniło. Dzięki amnestii opuściła więzienie 6 czerwca 1949 r., czyli 3 lata wcześniej niż powinna. Po wyjściu z więzienia nie miała gdzie iść. Najpierw mieszkała kątem u koleżanki. Następnie wyszła za mąż za Stanisława Baera, który był kucharzem w więzieniu i jeszcze za czasów odbywania kary, widząc mizerną kobietę, dolewał jej więcej do miski. Pobrali się na początku 1951 r. (wcześniejszy ślub nie był możliwy z powodu braku dokumentów, które musieli na nowo wyrobić), a w czerwcu 1951 r. urodził im się syn, Bronisław. Zamieszkali w Luboniu przy ul. Wojska Polskiego 44, wynajmując jeden pokój. Jak tylko stanęła na nogi, zabrała ją do siebie. Gdy dzieci zaczęło przybywać (Piotr urodził się w 1954 r., Jolanta w 1957), najpierw przeprowadzili się do dwupokojowego mieszkania, a później wybudowali dom przy ul. Długiej. Mama rozpoczęła nowe życie, a ona, Elżbieta, była z tego wcześniejszego. Sama tłumaczy sobie, że pewnie mama nie mogła pokazać, że ją faworyzuje, że bardzo kocha. Przed ślubem Helena zapytała jedynie, czy Stanisław będzie dobrze traktował jej córeczkę i nie będzie jej bił. Obiecał, że będzie dla niej dobry.
Kto jest tatą?
Mijały lata. Pani Elżbieta usamodzielniła się, zakochała i chciała założyć rodzinę. Gdy poszła do Urzędu Stanu Cywilnego, poinformowano ją, że niestety nie będzie to możliwe, ponieważ w jej akcie urodzenia rubryka z danymi ojca była pusta. Zapytana o dane, podała Aleksandra Jakubowskiego (tak powiedziała jej mama, gdy w siódmej klasie miała napisać życiorys). Uiściła opłatę skarbową w wysokości 50 zł i w ten sposób (jak śmieje się do dziś), „kupiła” sobie ojca. Uzyskała stosowne dokumenty i w grudniu 1967 r. zawarła związek małżeński z Włodzimierzem Szajkiem (synem Wincentego Szajka, który wraz z rodziną mieszkał przy ul. Kościuszki, pracownika Zakładów Ziemniaczanych). Jednak w jej głowie zaczęły rodzić się myśli, by się dowiedzieć, kto tak naprawdę był jej ojcem. Miała nadzieję, że mama pomoże, jednak z jakiegoś powodu tak się nie stało. W akcie urodzenia było pusto, poszła zatem do kościoła, by sprawdzić w akcie chrztu. Święte dokumenty powinny zawierać świętą prawdę i nie zawiodła się. Konstanty Downar – tak było w nich napisane. Ale nie tylko to. Bo w dokumencie była poprawka. Konstanty Downar został przekreślony, a w jego miejsce wpisany Aleksander Jakubowski. Sądzi, że korektę po latach wprowadziła mama. Dlaczego? Może się tylko domyślać… Nieścisłość w dokumentach poprowadziła ją do zakładu karnego, gdzie dostała informacje o przetrzymywaniu Haliny Jakubowskiej i Konstantego Downara. Z nich dowiedziała się, że jej ojciec został rozstrzelany 19 lutego 1947 r. za próbę obalenia przemocą ustroju demokratycznego państwa polskiego, zaledwie na trzy dni przed przyjęciem przez Sejm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ustawy o amnestii dla członków nielegalnych organizacji. Poza tym, w ręce wpadła jej prośba matki z 26 marca 1947 r. do naczelnika więzienia o wydanie zezwolenia na widzenie z „narzeczonym moim, ojcem mojego dziecka, więźniem Konstantym Downarem”. Nie wiedziała, że on już nie żyje. Ostatnim dowodem, potwierdzającym ojcostwo Downara było słowo wujka, kuzyna ojca, Wincentego Downara, który mieszkał z młodymi w Rogozińcu koło Międzyrzecza. Ojciec się odnalazł. Teraz trzeba było jeszcze znaleźć jego ciało. Po długich poszukiwaniach i zeznaniach świadków ustalono, że zakopano go w lesie w podpoznańskich Gądkach. Nie wiadomo dokładnie, przy którym drzewie, ale pani Elżbieta przynajmniej już wie, gdzie zapalić ojcu znicz.
Odzyskać mamę
W świetle prawnym Halina Jakubowska nie była mamą Elżbiety Szajek. Zaczęły się poszukiwania dokumentów, potwierdzających jej prawdziwą tożsamość, by móc sprostować chociażby akt urodzenia oraz uzyskać świadczenia z polis ubezpieczeniowych. Dokumentami wiążącymi były te, które mama przedłożyła w Urzędzie Stanu Cywilnego, gdy chciała zawrzeć związek ze Stanisławem Bearem. Był to akt zgonu jej pierwszego męża, Aleksandra Bibika, który walczył w grupie AK „Kampinos” i zginął w walce pod Jaktorowem 29 września 1943 r., zaledwie 41 dni po ślubie. Związek z nim został zawarty gdzieś w Kampinosie, przy tamtejszych świadkach, być może w obecności księdza polowego, bez dokumentów. Dlatego na okoliczność nowego związku, ksiądz z Kresów wystawił zaświadczenie, potwierdzające tamto zdarzenie. Ponadto, podczas rozprawy sądowej, bracia mamy świadczyli słowem, że Halina Jakubowska to tak naprawdę Helena Bibik z domu Kłaczkiewicz, matka Elżbiety Szajek z domu Bibik, z ojca Konstantego Downara.
Elżbieta
Trudny politycznie czas, działalność konspiracyjna w Armii Krajowej jej rodziców, prawda owinięta szeregiem zniekształceń spowodowały, że jej życie, nawet zanim się jeszcze urodziła, było, delikatnie rzecz ujmując, trudne. Dzieciństwo spędzone w domach dziecka, dorastanie bez ojca, choroba, uniemożliwiająca normalne życie, strach i lęk wyssane z mlekiem matki – to za dużo jak na jedną osobę. A mimo to dzielnie walczyła o siebie, poddając się skomplikowanej i ryzykownej operacji neurologicznej, o prawdę o rodzicach oraz o ich honor. Latami zbierała dokumenty, spotykała się z ludźmi, którzy mogli coś wiedzieć, wertowała dokumenty w IPN, chodziła na rozprawy sądowe, unieważniła wyroki, które ciążyły na rodzicach (oskarżeni o obalenie ustroju RP, później zapisano w dokumentach: walczyli o byt Niepodległego Państwa Polskiego), wraz z dziećmi co roku jeździ na uroczystości upamiętniające klęskę pod Jaktorowem, gdzie postawiono pamiątkową tablicę. Na skutek jej działań w sierpniu 1986 r. i we wrześniu 1990 sądownie sprostowano dokumenty, które mówią, że matką pani Elżbiety jest Helena Bibik z domu Kłaczkiewicz, a ojcem Konstanty Downar. Matce i jej przyznano w 1992 r. przywileje kombatanckie. Pani Helena pośmiertnie została odznaczona przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Rodzinna zagadka została rozwiązana, a tożsamość odnaleziona. Pozostaje spokój ducha i poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Beata Stempczyńska